Steinowy chrzest z ognia
W historię Edyty Stein został wpisany pewien szczególny scenariusz, typowy dla ewangelicznego przekazu św. Jana Apostoła, który łączy w jedno trzy rzeczywistości: Ducha
Świętego, wodę chrztu i chrzest ognia. Pisze on: „Trzej bowiem dają świadectwo: Duch, woda i krew (1 J 5, 7-8). Kiedy św. Teresa Benedykta od Krzyża staje przed nami jako
świadek mocnego, odważnego chrześcijaństwa, jako męczennica wiary, to jej życie wyjaśnia się i nabiera znaczenia poprzez przejście przez ogień.
Kiedy spotkała się i zaprzyjaźniła z Maxem Schellerem (od 1913 r.), jej świat fenomenu się poszerzył o sferę religijną. Wtedy pierwszy zwiastun łaski otworzył jej bramę „Bożego
świata” i kwestii wiary. Wspomina ten niezwykły czas: „Jego wpływ [M. Schellera] wykraczał daleko poza ramy filozofii. Pierwszy raz spotkałam się z dotąd nie znanym mi
światem. Nie doprowadziło mnie to jeszcze do wiary, lecz otwarło pewien zakres fenomenu, obok którego nie mogłam przejść jak ślepiec. Nie na darmo wpajano nam stale zasadę,
abyśmy do każdej rzeczy podchodzili bez uprzedzeń, odrzucając wszelkie obawy. Jedne po drugich opadały ze mnie więzy racjonalistycznych przesądów, w których wzrastałam, nie
wiedząc o tym; nagle objawił mi się świat wiary. Przecież codziennie spotykani ludzie, na których patrzyłam w podziwie, tą wiarą żyli. A więc musiała ona stanowić wartość godną co najmniej przemyślenia. Chwilowo byłam aż nadto pochłonięta innymi sprawami i nie mogłam się zająć systematycznie problemami wiary. Zadowalałam się tylko bezkrytycznym
wchłanianiem w siebie impulsów, pochodzących z mego otoczenia: prawie niepostrzeżenie przekształcały mnie wewnętrznie”. Pierwszy raz pierwszy ujmuje życie w kategorii świętości.
Dzięki rodzącej się wierze spotyka się niekłamany podziw i chłonięcie duchowych impulsów. W niej obnaża oszustwo racjonalizmu. Niektórzy bowiem fenomenologowie przeczyli tego
typu doświadczeniu, jak na przykład nasz prof. Roman Witold Ingarden, z którym wiodła później spory już jako zaangażowana katoliczka (zob. korespondencja Stein-Ingarden).
Zanim stała się ikoną kościoła niemieckiego, szła drogą fascynacji intelektualnych. Podziw i zachwyt stylem życia i kulturą protestanckich przyjaciół: Hedwigą Conrad-Martius oraz małżeństwem Adolfa i Anny Reinachów powodowały, że „pierwszy raz ujrzała zupełnie nowy świat”, oparty o wartości religijne, inkrustowane „bezinteresowną dobrocią serca”.
W następny rozdział wiary – już prawdziwości dramatycznej, rzeklibyśmy paschalnej – wprowadza ją Bóg w dramacie Wielkiej Wojny (I światowej). Wtedy to jej podziw, pomieszał
ze śmiercią.
Edyta odwiedzając wdowę po Adolfie została powalona jej stanem ducha. Tragedii śmierci nie towarzyszyła spodziewana rozpacz, rozdzieranie szat, czy szloch pełen pretensji do Boga, ale duchowa siła i pokój. To nowe doświadczenie wobec śmierci, która nie dokonywała dzieła ostatecznego zniszczenia życia człowieka, ale to życie wyprowadzała na inny poziom. Coś, co wydawało się definitywnie zakończone, w szczelinie wiary trwało dalej. Bliskość śmierci przestała być okrutna. Nazwała to „przezwyciężeniem śmierci”. „Było to moje pierwsze spotkanie z krzyżem i Boską siłą, jaka udziela się tym, którzy go noszą. Po raz pierwszy Kościół, zrodzony ze zbawczego cierpienia Chrystusa i przezwyciężający śmierć, pojawił się przede mną niby na wyciągnięcie ręki. W tamtej właśnie chwili moja niewiara się załamała (…) a Chrystus zajaśniał: Chrystus w tajemnicy krzyża” (za: W. Herbstrith, Edyta Stein. Ofiara naszego czasu, Warszawa 1998, s. 16)
Wywołało to gruntowny kryzys dotychczasowego „uprawiania” myślenia, stylu życia, zaczęła pękać stabilność własnego systemu. Było to tym bardziej bolesne, że wydawało się solidne. Wreszcie „niewiara się załamała”. Interesujący moment. Zazwyczaj przywołujemy inny moment: załamanie się wiary. Napór życia, rozczarowanie światem czy ważnymi dla nas
osób, klęski i tragiczne wydarzenia potrafią wytrącić nas z nurtu wiary. Doświadczenie Edyty jest inne. Załamuje się, wali jak mur – niewiara. W tym momencie prawda – tak upragniona i konsekwentnie szukana przez Edytę – odsłania głębsze oblicze. Obliczy osoby. Wiara, o ile ma być prawdziwa, nie jest wiarą w coś, ale w Kogoś. Wiara to przekonanie, że jest się z Kimś. Co więcej, ten Ktoś – żyje nie tylko „gdzieś”, ale dosłownie w moim życiu. I chce żyć moim życiem. Chce je wypełnić Sobą. Taka jest logika wiary i poddanie się jej. Bo wiara jest poddaniem się człowieka. Jest najpierw wielką kapitulacją: tego wszystkiego, co wyniosłe, dumne i niezależne, co chce istnieć własną dynamiką i nie dopuszcza Boga do własnych granic. Świadomość, że się uczestniczy w najlepszym ze światów (duma pruskiej organizacji państwa), w najlepszym myśleniu – nowoczesnym i otwartym (fenomenów Mistrza Husserla), wypełniało całe przekonanie do życia naszej bohaterki. I to się załamało. Edyta zaświadcza, o nowym towarzystwie, nieznanym dotychczas: o pokorze. To nowy rozdział prawdy – bo pokora to nie tylko myślenie prawdą, ale chodzenie w prawdzie. Muszę być prawdziwy, by obcować z prawdą. Taka jest wewnętrzna logika duchowości. Co się jeszcze załamało? Zaufanie sobie. Ufność jest fundamentem naszej wiary. Skoro załamuje się ścieżka zaufania do siebie, do tego, co dostrzegam, co ujmuję, w co mam wgląd, słowem wiary w siebie (czytaj: w sobie zadufanej), to jest to jak osunięcie się gruntu, albo w innej metaforze – wybicie z gniazda do pierwszego lotu. Człowiek taki przechodzi, ociera się o śmierć. A umiera w nim wiele. Bo niewiara to nie jakieś wybrakowanie, to konstrukcja, która sprawuje władzę.
To duchowe załamanie może przerażać, zwłaszcza, gdy ktoś żyje wewnętrznym bogactwem sensów i struktur znaczeniowych. Wymaga niebywałej odwagi, by się z tym skonfrontować.
„Ufność jest męstwem tych, którzy uczą się latać” – mawiał ks. J. Tischner (Krótki przewodnik po życiu, Kraków 2017, s. 163). Zawisnąć w przepaści to utracić ciągłość
pomiędzy tym, co dotychczas znane, a dotychczas nieznane, to możliwość życia w otwarciu. A wiara się nigdy „nie domyka”, bo ciągle otwiera nowe nieznane i nieogarnione. Wiara jest otwieraniem umysłu.
W tym trudnym czasie nie przekonała do swego religijnego wyboru matki, tradycyjnej żydówki, musiała uporać się z zawodami miłosnymi i oporem społeczeństwa, które jeszcze
nie dojrzało do tego, by kobiety sprawowały funkcje na uczelniach. Mimo błyskotliwej obecności w dziedzinie filozofii nie mogła liczyć na „partnerstwo intelektualne” swego
mistrza Edmunda Husserla, ale pojawia się jako nadzieja Kościoła niemieckiego. Pasja tajemnicy człowieka, w wymiarze psychologicznym, filozoficznym, doprowadzają ją do bram
duchowości. Nie tylko sama pasja. Ale uczciwość wewnętrzna.
Dnia 1 stycznia 1922 roku panna Stein staje przy chrzcielnicy. Ks. Eugeniusz Breitling, proboszcz parafii św. Marcina w Bergzabern poczynił następującą notatkę: Roku Pańskiego
1922, 1 stycznia, została ochrzczona Edyta Stein, lat 30, doktor filozofii (12 października 1891 r. we Wrocławiu, córka śp. Zygfryda Stein i Augusty Courant), która pouczona i dobrze przygotowana, przeszła z judaizmu na wiarę katolicką. Podczas chrztu otrzymała imię Teresa Jadwiga. Chrzestną matką była dr Hedwig Conrad, z d. Martius, zamieszkała w Bergzabern. Później to skomentowała: „Proces, o którym wspomniałam, zaczął się już wcześniej, ulegał przemianom i ciągnął się przez kilka lat, wreszcie doprowadził mnie do miejsca, gdzie każde niespokojne serce znajduje uciszenie i pokój”.
Chrzcielnica to miejsce szczególne. „Duch, woda i krew” (1 J 5, 8) w jedno się łączą i dają świadectwo. Duch Święty, woda chrztu i krew, zarówno w życiu Chrystusa, jak i w życiu Edyty są klarowne. Edyta wyrażała wielokrotne przekonanie, że najmniejsze szczegóły życia są „zaprojektowane” przez Ducha Świętego, że chrzest zanurza w łasce, a ofiarowane życie gwarantuje nowe człowieczeństwo.
Chrzest „wprowadza” w życie Boże, jest on początkiem. Na znak tego, człowiek zostaje nazwany po imieniu. Staje się czytelny, określony, naznaczony, opieczętowany niezatartą
pieczęcią. Teresa i Jadwiga to synteza dwóch dróg: odkrytej św. Teresy z Avila i świadectwo życia przyjaciółki Conrad-Martius. U ich zwidleniu przybita zostaje pieczęć Ducha Świętego.
Objawia się ona jako znak sprzeciwu wobec świata. U Edyty ten sprzeciw narastał, aż po ostateczną deklarację poświęcenia życia w ogniu całej demonicznej nienawiści tego świata.
Chrzest jest przede wszystkim przejściem przez śmierć, umieraniem dla grzechu, narodzinami dla Boga, jest pozyskaniem życia w Jezusie Chrystusie, a tego nie mogła zrozumieć jej matka Augusta, która rozpaczliwie załamuje ręce: „Dlaczego ty Go poznałaś?”. Nie miała dostępu do tajemnicy łaski. W łasce dokonuje się cud przyobleczenia, zjednoczenia, cud
przebóstwienia. W łasce człowiek dostępuje współbrzmienia z Bogiem, zgodności, harmonii, żyje zgodnie ze swą duchową godnością syna i córki Boga. Łaska wyprowadza z grzechu. W
rycie chrztu padają słowa o wyrzeczeniu się i wierze, wchodzeniu w nową mentalność łaski.
W ten sposób ujmowana jest doga od starego do nowego. To, co dawne, ziemskie, zmysłowe i cielesne przeminęło, a nowe, niebieskie, wewnętrzne i duchowe się objawiło i kształtuje nową historię, zgodnie z następującą zasadą: „nie było jednak wpierw tego, co duchowe, ale to, co ziemskie; duchowe było potem” (1Kor 15, 46). Należy sobie zdać jasno sprawę z dokonanego przełomu, z niezwykłej nowości rzeczy. Bóg Odkupiciel przyobleka nas swoim pięknem, wypełnia swoim życiem. Edyta z całą świadomością, przygotowana i spełniona uczestniczy w rycie chrztu św.
Dzięki temu zaczyna uczestniczyć w życiu niemieckiego Kościoła. Zaczyna traktować myśl i życie całościowo – gdy prawda się wyzwala z umysłu, chce żyć i szuka życia, by się wcielić.
Edyta Stein nie jest dobra na dziś, w czas szybkiej i łatwej konsumpcji intelektualnej, gdzie nie stawia się pytań, nie zatrważa prawdą, gdyż stała się ona pastwą żonglerki kuglarzy.
Jej praca w szkolnictwie, w Spirze i w Munster, prelekcje na licznych konferencjach i kongresach, kreowanie ówczesnej myśli katolickiej pod auspicjami opactwa w Beuron,
wszystko to prezentowane z merytoryczną i z dużą dbałością w każdym wystąpieniu. W 1930 roku, 8 lat po swym chrzcie odwiedza swego Mistrza, jako dojrzała w wierze i
podejmuje temat. Na biurku Mistrza leży Biblia, ale on do niej rzadko zagląda. Edyta podejmuje rozmowę, zapraszając na wspólną drogę z Chrystusem w Kościele. Po spotkaniu
wie jedno: „Po każdym spotkaniu, w którym wyczuwalna jest dla mnie bezsilność bezpośredniego wpływu, zaostrza się we mnie gwałtowna potrzeba własnego Holocaustu”.
Narastała świadomość chrztu ognia, bo każde dzieło życia „okaże się w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma
zapłatę” (1 Kor 3, 13-14).
Jeżeli mamy duchową świadomość wrażliwą, wyczuwamy zbliżający się współczesny ogień duchowego chrztu. Nosi on różne nazwy, ale zawsze jest klarowaniem się w tyglu historii
znamienia na kruszcu naszego życia. To znamię może należeć do Ducha Świętego, może należeć do bestii. W naszych wyborach, codziennych decyzjach, dojrzewa jego kształt. Edyta,
pozwoliła na kamieniu swego życia wyryć znamię Ducha Świętego – Bożego ognia, który spala i rozpala Miłością nie do ugaszenia.